Tegoroczny Pyrkon nakłonił mnie do kilku refleksji.
Po pierwsze, wciąż nie wiem, czy lubię konwenty. Z jednej strony, przeraża ilość freaków i wykrętów, zgromadzonych naraz w jednym miejscu. To jak inwazja z innego wymiaru, zastanawiałem się całkiem poważnie, czy aby nie wypróbować na konwentowiczach którejś z metod badań terenowych w praktyce – i przysięgam sobie, że kiedyś to zrobię, o ile tylko wytrwam w dostatecznej trzeźwości – bo przecież poziom zrozumienia i komunikacji z większością jest podobny, jak nie przymierzając z Trobriandczykami. What the hell I’m doing here, pobrzmiewa gdzieś cytacik z Radiohead, I don’t belong here. Z drugiej strony wszak, gdzie indziej jak na konwentach spotkam tylu przyjaciół, kumpli i znajomych z półświatka fantastycznego . Nie pozostaje więc nic innego, jak trwać w tym rozdarciu, wyluzować i zaniechać sądów wartościujących – w imię radości z rozmów, imprez i ogólnie nieoficjalnych interakcji, zawsze towarzyszących latającym cyrkom i wystawom osobliwości pod tytułem konwent. Na Polcon pewnie pojadę.
Po drugie, poczułem z całą mocą, że coś wymyka się spod kontroli. I że to coś, nad czym przestaję panować, stanowi integralną część mojej osoby. A to niepokojący sygnał. Zdarzyło mi się być więcej niż niesympatycznym, działać powodowanym motywacją, której sam w ząb nie rozumiem – a faktu, że miało to miejsce, gdy doprowadziłem się do stanu solidnego rozchwiania, wcale nie uważam za okoliczność łagodzącą. Coś jest mocno, mocno nie tak. Nie wiem co. Ale się dowiem. I teraz właśnie, w ramach oswajania tej wewnętrznej Godzilli, piszę o tym. Kajam się. Własna ciemna strona, taki osobisty darkside – to fascynuje, ale też przeraża. Bo ktoś patrzy, ukryty w tej ciemności.
Po trzecie wreszcie, czas. Upływ czasu. Od poprzedniego Pyrkonu minął rok, notkę o owej imprezie zamieściłem na tym nieszczęsnym blogu niemal dokładnie rok temu. I znowu rozdarcie. Mogło się wydawać, że Pyrkon tegoroczny jest prostą kontynuacją Pyrkonu 2009, jakby ktoś po prostu wtedy wcisnął pauzę, a teraz ją zwolnił, ot, wracamy do przerwanych rozmów, podejmujemy urwane wątki – i tylko zmiana fryzur uczestników podpowiada, że to jednak nie tak. A przecież tyle się przez ten rok wydarzyło w moim tzw. życiu. Tyle zmian. Tylu ludzi zawiodło, tylu przeciwnie, okazało się wspaniałymi. Tak wiele rzeczy stanęło na głowie, tyle złudzeń umarło – a przy okazji, tak wiele narodziło się rzeczy pięknych i wartych tego, by poświęcić się im w całości. Wiem, jak okrutnym i gówniarskim banałem jest to, co tu teraz wypisuję. Nic nie poradzę, Czytelnicy tego bloga pewnie już zresztą przywykli. Dość powiedzieć, że naprawdę, ten rok pogodził skrajności – okazał się jednocześnie mgnieniem oka i przepaścią nie do przekroczenia. A mnie nawet już to nie dziwi.
„Klemensa” wciąż nie ma i chyba przyjdzie na niego jeszcze poczekać – tak to jest na tym rynku. Za to gdy zobaczyłem niedawno listę kandydatów na ilustratów, zamarłem. Jest niestety spore ryzyko, że moja powieść okaże się dodatkiem do ilustracji, nie odwrotnie – dam znać, gdy będą konkrety, póki co nie mogę chyba powiedzieć więcej niż to, że w grę wchodzą naprawdę spore nazwiska.
„Najnowsze Przymierze” wciąż nie jest zamknięte, choć bardzo by chciało, i w tym kontekście zabawnie wyglądają wpisy z ubiegłego roku, anonsujące rychłe ukończenie prac. Jest też pewien projekt, mocno apokaliptyczny, również niegdyś tu wzmiankowany i również wciąż otwarty, z którym mam takie przeboje, że nikt by nie uwierzył. Czuję się trochę, jakbym organizował Euro.
Nawiązując do poprzedniego wpisu – „Heligoland” Massive Attack w mojej opinii utrzymał jako całość poziom pierwszego singla (choć znam wiele przeciwnych opinii) i jeśli nic się nie zmieni, istotnie niedługo minie kwartał, jak się nim zachwycam. A niedługo wychodzi nowe UNKLE!
I w tym miejscu się pożegnam. Do następnego wpisu!
p.s. Najbardziej porno muzykę robi Portishead. A w szafie mieszka tyranozaur. Przepraszam – musiałem.